Polska inna niż reszta świata

Autor:Emil Majchrzak
Na kresowe zaduszki jeździłem od lat. Gdy zbliżała się jesień i z centrali stowarzyszenia na adres mailowy otrzymywałem rozpiskę wyjazdów, wiedziałem że na któryś z nich pojadę i kolejny raz spędzę jej część wśród zniczy na zapomnianych wschodnich rubieżach. Czasem była to Ukraina, innym razem Białoruś, najczęściej jednak Litwa. Ten rok jest wyjątkowy. Nie uda mi się dotrzeć na żaden z kresowych cmentarzy. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, jak bardzo będzie mi tego brakować. Co roku właściwie był to stały element mojego kalendarza.
Polska inna niż reszta świata

Jest więc to czas, w którym można wrócić pamięcią do tych tysięcy przejechanych kilometrów i tylu tysięcy zostawionych zniczy. Zastanowić się, co właściwie kieruje nami, że bez mrugnięcia okiem wsiadamy w auta i jedziemy za obecną granicę w nieznane, aby posprzątać grób, zapalić znicz i zmówić krótką modlitwę nad mogiłami ludzi, których nie tylko my nie znaliśmy, ale nie mieli prawa znać przodkowie z naszych rodzin!

Polacy są ewenementem na skalę światową. Chyba nigdzie indziej nie ma w takim stopniu zakorzenionego dbania o mogiły przodków. Przecież u naszych sąsiadów, w zlaicyzowanych Czechach powszechne jest to, że skremowanego członka rodziny (około 80% zmarłych w Czechach jest skremowanych), w ogóle się nie odbiera i nie urządza mu żadnego pochówku, czy ceremonii pogrzebowej! Następnie urna z prochami stoi przez rok na półce w magazynie miejskim, po czym trafia do zbiorowej mogiły, w której leży jak na wysypisku z setkami innych urn. W porównaniu do naszego podejścia do zmarłych, wydaje się to szokujące.

Jeszcze straszniejsze zdaje się być to, co dzieje się w Szwecji czy Danii. Tam poprzez skremowane zwłoki uzyskuje się energię, wykorzystywaną następnie do produkcji prądu i do ogrzewania prywatnych domów! W Polsce podobne praktyki są nie do pomyślenia.

Ciągle żywa pamięć

Składa się na to wiele czynników. Jest w każdym z nas pewna „nić pokoleniowa”. Nasz naród jak żaden inny był doświadczony przez II Wojnę Światową. Trzy i dwa pokolenia wstecz, niemal każdy miał, lub ma coś do powiedzenia o czasach okupacji. Niemal każdy w rodzinie ma kogoś, kto zginął tragicznie w czasach wojennej pożogi. Bardzo wiele rodzin zostało dotkniętych przez powojenną komunistyczną bezpiekę. Dlatego historia jest wśród nas ciągle żywa. Wnukowie ludzi doświadczających tych wszystkich okropieństw, wiedzą już co stało się z ich dziadkami. Mają to z pierwszej ręki. Dlatego pamiętają o swoich zmarłych i chcą by pamięć o nich przetrwała. Paradoksalnie ta bolesna historia rodzinna wzmaga chęć opowiedzenia, wykrzyczenia światu, co spotkało mojego przodka. Zwłaszcza, że przez lata nie można było tego zrobić przez panujący ustrój polityczny.

Pogrzeby i cmentarze łączą?

W Polsce cmentarze bardzo często były miejscami, w których można było zamanifestować swój patriotyzm. W czasach zaborów dochodziło do wielkich patriotycznych poruszeń wśród ludzi, gdy chowano kogoś zasłużonego. Wspomnieć można choćby słynną manifestację na pogrzebie generałowej Sowińskiej w 1860 roku, która była swoistym preludium przed Powstaniem Styczniowym. Później, nawet w czasach komunistycznych, zdarzały się protesty i wystąpienia przeciw znienawidzonej władzy, podczas pogrzebów niewinnych ofiar bezpieki, czy ZOMO. Kontynuacją tego, jak ważne w naszej zbiorowej świadomości są pogrzeby zasłużonych osób, były choćby państwowe ceremonie pochówków Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki” , czy Feliksa Zagończyka i Danuty Siedzikówny „Inki”, w których brały udział tysiące osób z całej Polski, a przewodniczył temu wydarzeniu Prezydent RP.

Nie ma się więc co dziwić, że tak chętnie przynosimy znicze dla pochowanych symbolicznie nieznanych żołnierzy poległych w obronie ojczyzny, ofiar niemieckich obozów koncentracyjnych, bądź oficerów zamordowanych w Katyniu, Ostaszkowie, Charkowie i Miednoje. Mamy w sobie coś, co każe nam nie zapominać o ofierze krwi, jaką złożyli nasi przodkowie przed laty.

Powszechna miłość do Kresów

Zupełnie osobną kwestią jest nasza powszechna miłość do Kresów Wschodnich. Ilość wszelkich zbiórek w całym kraju, mających wesprzeć nasze dawne tereny, z roku na rok rośnie. I to mimo tego, że zazwyczaj im bogatsze społeczeństwo (czego mamy przykład na szeroko rozumianym Zachodzie), tym mniej chce pamiętać o przeszłości, skupiając się na sobie i swojej przyszłości. Na czym polega więc ten „romantyczny” fenomen?

Mało który kraj utracił w tak znacznym stopniu taki obszar swoich dawnych terytoriów jak Polska. Zgadza się, dlatego mamy gdzie jeździć. Jednak sam ten fakt nie powoduje tego, że coś trzeba robić. Przecież moglibyśmy skupić się na doczesności, jeździć i zajmować się tylko i wyłącznie żyjącymi Polakami na Kresach. Nie musieć co roku w wakacje z łopatą pracować wolontaryjnie w spiekocie albo deszczu, wśród dającego się we znaki puszczańskiego i polnego robactwa, przy odnawianiu tych opuszczonych nekropolii. A jednak to robimy. Coś pcha nas do tego, jakaś niewidzialna siła.

Co roku nasze stowarzyszenie rusza na Kresy odnawiać groby przodków i zapalać na nich symboliczne znicze. Częstokroć nie wiemy, kim byli ci ludzie, co robili, jakie życie prowadzili. A jednak czujemy, że musimy im pomóc. Żeby ich życie, które wiedli przed wiekami, przetrwało choćby o to jedno pokolenie więcej.

Czasem łapię się na tym i myślę, że gdybyśmy nie przyjechali w danym roku na jakiś grób, być może on nie przetrwałby do kolejnego lata. Że być może to właśnie nasza wizyta ocaliła go od całkowitego zapomnienia. Gdzieś na wschodnich rubieżach, gdzie przed laty nie był to nawet środek Rzeczpospolitej, wiódł ten człowiek swoje życie wśród podobnych mu rodaków. Język polski był tu czymś tak normalnym jak to, że zimą spadnie śnieg.

Minęło kilka pokoleń, a po jego majątku nie ma żadnego śladu. Jego krewni już dawno opuścili to miejsce. Został sam, w ziemi. Czekając, aż jego nagrobek przewróci kiedyś wichura, zniszczy ją wandal. I może tak się stanie, ale jeszcze nie teraz i nie w najbliższym czasie. Lubię patrzeć na naszą pracę w ten sposób: to jest nasze dziedzictwo, które postanowiliśmy ocalić od zapomnienia. To nasz wkład w polskość Kresów, polskość tych pięknych terenów. Wydaje mi się, że tym anonimowym dla nas osobom, nigdy przez myśl by nie przeszło, że kiedyś przyjedzie ktoś z samego krańca zachodniej granicy, aby porządkować ich mogiły.

Spacer po kresowej nekropolii

Przechadzając się po kresowych nekropoliach czyta się mimowolnie inskrypcje wyryte na kamiennych płytach. Przewijają się pięknie, kresowo brzmiące nazwiska. Czasem kojarzące się z dawnymi wielkimi rodami, czasem z bohaterami sienkiewiczowskimi. Każdy cmentarz ma swój charakter i swój urok.

Pierwszy obraz jaki pojawia się przed moimi oczami, gdy myślę o kresowym cmentarzu, to wileński Antokol. Setki jednakowych krzyży przepasanych biało-czerwonymi wstążkami. I nasi wolontariusze roznoszący po całym tym ogromnym terenie znicze. Nigdy nie zapomnę zeszłorocznych zaduszek na Litwie, gdy powoli zapadał zmrok i zaczął padać lekki deszcz. Na cmentarzu zupełna cisza, a jedyny dźwięk, to syczenie kropel deszczu, spadających na rozgrzane już nakrętki na znicze. Było w tym coś hipnotycznego i niepozwalającego się odezwać, by nie zepsuć chwili.

Innym przykładem niech będzie Wołkowysk na Białorusi, gdzie razem z miejscowym Polakami odkopywaliśmy jednego roku, spod wielkich zasp śniegu groby Powstańców Styczniowych i żołnierzy wojny polsko-bolszewickiej z 1920 r., by zapalić na nich znicze.

Albo cmentarz w Mościskach na Ukrainie i kilkadziesiąt chwytających za serce, partyzanckich krzyży wykonanych z brzozy… Albo grób Powstańca Wielkopolskiego w Pińsku, będący tak daleko od domu… Albo cmentarz w Stankiewiczach na Białorusi, gdzie w niewielkiej kapliczce cmentarnej odprawiali Msze święte Powstańcy Styczniowi, a później partyzanci walczący w II wojnie światowej i po niej…

Przykładów mógłbym mnożyć bez liku. Wspomnień z kresowych nekropolii każdy członek naszego stowarzyszenia ma ogromną ilość. Nasze wizyty tam, są rozdzielono po równo, między żywych i umarłych. Tych obecnie żyjących rodaków wspieramy i odwiedzamy, a o tych zmarłych pamiętamy.

Setki lat tradycji

Jest w tym coś niezwykłego i ciągnie się przez setki lat. To nie tylko nasze współczesne doświadczenia „każą” nam jeździć na Kresy. W naszym narodzie chęć odbycia takiej sentymentalnej podróży jest obecna od dawna. Gdy ze wzruszeniem poruszam się między nagrobkami rodaków, będąc niejednokrotnie tysiąc kilometrów od rodzinnego Poznania, zawsze przypominam sobie opis wizyty na dawnym polskim cmentarzu, który wykonał Mieczysław Jałowiecki w swoich wspomnieniach „Na skraju imperium”. Wizytował on w 1909 roku Bołowsk, leżący na obecnej Łotwie 80 km na północ od Rzeżycy. Za czasów I RP wchodził w skład województwa wendeńskiego. Estoński właściciel zajazdu, w którym się zatrzymał, dowiedziawszy się, że ma do czynienia z Polakiem, postanowił zaprowadzić go na dawny miejscowy polski cmentarz, na którym chowano niegdysiejszych właścicieli pobliskiego Annopola. Tak to wspomina:

„Estończyk pokazał szczątki dawnego grobowca zarośnięte całkowicie zielenią. Niegdyś był to piękny grobowiec, ale czas i ludzie zatarli ślady liter na strzaskanej, marmurowej płycie. (…) Ogarnęło mnie wzruszenie. Zdawało mi się, że ktoś za mną stoi i dotyka mojego ramienia. Mimowolnie obejrzałem się. Nie było nikogo.
Nakazem wiedziony odmówiłem Wieczne odpocznienie za dusze tych samotnie leżących, na obcej już ziemi, potomków dawnych rycerzy, osiadłych tu przed wiekami, na dawnych rubieżach Rzeczypospolitej, w czasach jej świetności. Być może niezbadaną Wolą Boską zostałem ja, jedyny z żyjących skierowany do odwiedzenia tego zapomnianego przez ludzi cmentarza.
Brodząc wśród zarośniętych mogił i zmurszałych krzyży, zatrzymałem się przed inną, obrośniętą mchem płytą grobową. Oczyściłem mech i odcyfrowałem ledwie widoczną datę, litery i stare emblematy herbowe:
„Anno Domini 1687…R…dz…cz.”
Może było to nazwisko Rodziewicz, znane wśród inflanckiej i kurlandzkiej szlachty?
Zrobiło mi się bardzo smutno. Pomyślałem o tych dziesiątkach, zapewne podobnych cmentarzy rozsianych wśród dawnych granic Rzeczypospolitej, o tych samotnych duszach polskich rycerzy błądzących po uroczyskach i kurhanach kresowych. Pozostały one jak muszle rzucone na brzeg przez odpływ morza.
„Czy przyjdą jeszcze takie lata – myślałem – gdy potężna fala kultury łacińskiej uderzy o te dalekie wybrzeże i zagarnie z powrotem pozostawione szczątki?”.


Nigdy nikt piękniej nie przedstawił uczuć i emocji, jakie targają człowiekiem, stąpającym po dawnym i zapomnianym cmentarzu kresowym, niż Mieczysław Jałowiecki. To są słowa, które odczuwa każdy z nas, za każdym razem będąc tam, gdzie już nikogo być nie powinno. Będziemy jako Polacy dźwigać to dziedzictwo, będące też brzemieniem. Historie kresowe to radość, ale także bardzo często niewiarygodna krzywda i ludzkie tragedie. Sto lat po Mieczysławie Jałowieckim jesteśmy my i mamy za zadanie tak wychować następne pokolenia, żeby za kolejne sto lat, wciąż na naszych wschodnich rubieżach, na naszych kochanych kresach biło polskie serce.

Grupa SON z Polski wraz z rodakami z Wołkowyska na Białorusi – 11.11.2016r. – fot. SON

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top
Skip to content