Cisza nad Wołyniem

Autor:AM

W 80. rocznicę rzezi wołyńskiej wolontariusze Stowarzyszenia Odra-Niemen z oddziałów wrocławskiego, lwowskiego, podkarpackiego i wielkopolskiego wyruszyli za Bug, by upamiętnić Rodaków zamordowanych w 1943 roku. Oto relacja uczestnika tej wyprawy, który nie szczędził gorzkich słów na temat zakłamywania prawdy i gloryfikacji sprawców tej zbrodni.

Na Wołyń wróciliśmy po blisko czternastu miesiącach. Wcześniejszy wyjazd miał miejsce 11 lipca 2022 roku. Wczesnym rankiem przekroczyliśmy tego dnia żelazny most między polskim Zosinem a ukraińskim Uściługiem, by po kilku godzinach wrócić nim do Polski. Rozjeżdżone pobocza, rowy pełne plastikowych opakowań oraz liczni wolontariusze z czerwonym krzyżem na kamizelkach – wszystko to świadczyło o wędrówce ludów, która wciąż jeszcze przetaczała się w tamtym czasie nad Bugiem.

Rok 2022 – czy był przełomowy?

Wówczas naszym celem były obchody Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów, jakie odbyły się na leśnym cmentarzu w Ostrówkach koło Lubomla. Miejsce to jest dobrze znane wolontariuszom z naszego Stowarzyszenia, ponieważ już trzykrotnie mieliśmy możliwość wzięcia udziału w prowadzonych tam pracach ekshumacyjnych. W roku 2017 ukraiński Instytut Pamięci Narodowej ogłosił, że wstrzymuje się z wydawaniem kolejnych zezwoleń na prace poszukiwawcze i ekshumacyjne. Wciąż wielu naszych Rodaków, z łącznej liczby dwóch i pół tysiąca ofiar zbrodni dokonanej 80 lat temu na ziemi ostrowieckiej, czeka na odnalezienie i godny pochówek.

Trudno opisać, jakie wrażenie wywarły zeszłoroczne uroczystości w Ostrówkach, szczególnie na tych, którzy Wołyń odwiedzali pierwszy raz w życiu. Okoliczności tamtej rocznicy były szczególne. Ukraina zmagała się od kilku miesięcy z pełnoskalową inwazją Rosji. Po 24 lutego 2022 roku wielu Polaków, również sam autor, poświęciło się bezinteresownej pomocy okazywanej na dworcach, w punktach recepcyjnych i miejscach pracy. Z drugiej strony trzeba było zmierzyć się z świadomością niewyobrażalnej zbrodni, zaplanowanej i dokonanej przez ukraińskich nacjonalistów w południowo-wschodnich województwach II Rzeczypospolitej. 

Atmosferę tamtych obchodów najlepiej odda modlitwa, jaką wspólnie zanieśli wtedy do Boga potomkowie ocalonych z rzezi wraz z Ukraińcami licznie przybyłymi z okolicznych wiosek. Katoliccy i prawosławni duchowni modlili się przy ołtarzu ułożonym z kamieni, które 79 lat wcześniej skropione zostały obficie polską krwią. Modlili się nie tylko za dusze pomordowanych, ale również za szybkie zakończenie wojny, za szybkie zwycięstwo Ukrainy, za ukraińskich żołnierzy. Nastrój chrześcijańskiego pojednania opartego na prawdzie, która – wydawało się – lada dzień zostanie uznana przez obie strony krwawego konfliktu, towarzyszyła każdej chwili ostrowieckich uroczystości.   

Rok 2023  – 80 rocznica 

W tym roku na Wołyniu spędziliśmy więcej czasu, chcąc upamiętnić również inne miejscowości, które zostały starte z powierzchni ziemi 80 lat temu. Jechaliśmy trochę w ciemno, nie pamiętając za dobrze dróg prowadzących do wszystkich cmentarzy i mogił, nie mając też pewnych informacji o wielu miejscach, które znało się wcześniej tylko ze słyszenia. W pierwszym dniu planowaliśmy „na spokojnie” przekroczyć granicę i udać się prosto do  Zamłynia, w którym zaplanowaliśmy nocleg. Samo Zamłynie jest położone zaledwie 15 km od przejścia granicznego Dorohusk-Jagodzin, które jednak – podobnie jak w zeszłym roku – jest otwarte wyłącznie dla ruchu ciężarowego. Z tego powodu w deszczowy poranek wjechaliśmy na Ukrainę przez Uściług i skierowaliśmy się do celu naszej podróży szosą prowadzącą od Włodzimierza do Lubomla – tą samą, którą przemierzaliśmy w zeszłym roku.

Helenówka i Werba

Spokojniejsze niż rok temu tempo, jakie sobie narzuciliśmy, zupełny brak wojskowych checkpointów, jakie zatrzymywały nas przed rokiem przy wjeździe do większych wiosek (i siłą rzeczy wzbudzały pewną nerwowość w czasie jazdy), ale też głęboka zaduma, jaka towarzyszyła nam w czasie rocznicowej wyprawy – dzięki temu wszystkiemu udało nam się zauważyć upamiętnienia, na które nie zwróciliśmy uwagi w zeszłym roku. Pierwszy krzyż, jaki dostrzegliśmy podczas tegorocznej wyprawy, stał przy leśnej drodze dojazdowej do włodzimierskiego poligonu czołgowego. Wielka, pomalowana na niebiesko i żółto tablica z napisem „Tankodrom” dominowała nad stojącym kilka metrów dalej krzyżem, pod którym w nieładzie ułożonych było kilka wypalonych zniczy. Mała tabliczka zawieszona na krzyżu upamiętniała mieszkańców wsi Helenówka, którzy – jak głosiła inskrypcja – „zginęli w 1943 roku”. Pod tym krzyżem nie było jednak czasu na chwilę skupienia: dość szybko przegoniły nas odgłosy pobliskich wystrzałów oraz tekst pobliskiej tabliczki: Uwaga! tu strzelają bez ostrzeżenia.

Po kilku minutach jazdy po lewej stronie zauważyliśmy kolejny stalowy krzyż, ustawiony kilkanaście metrów od głównej drogi, wyglądający identycznie jak poprzedni. W tej części Wołynia każdy krzyż poświęcony ofiarom rzezi wygląda tak samo. Krzyż w Werbie – bo tam właśnie się zatrzymaliśmy – od poprzedniego różnił się otoczeniem: dookoła niego po horyzont ciągnęły się bruzdy zaoranej ziemi, która nie potrafiła już wchłonąć padającego deszczu i w wielu miejscach pokryta była taflą wody. Wydawać by się mogło, że w takiej okolicy kilkumetrowy krzyż powinien bezkonkurencyjnie dominować nad monotonią płaskiej przestrzeni. Z szosy jednak widok na niego przysłania wysoki kopiec otoczony płotem w błękitno-żółtych barwach z drewnianym krzyżem na szczycie. Podróżni skupiają swoją uwagę właśnie na nim, nie dostrzegając sąsiadującego z nim żelaznego krzyża z zawieszonym orzełkiem w koronie i dwoma skromnymi tabliczkami. Na jednej z nich napis głosi: Tu pochowano żołnierzy Wojska Polskiego; zginęli 19 IX 1939 roku w walce z Sowietami. Druga inskrypcja dodaje krótko: 1617 Polakom, mieszkańcom gminy Werba, którzy zginęli w 1943 roku. Na wieczną pamięć – Rodacy. 

Wieś Liski po której nie pozostał nawet ślad…

Żadne z upamiętnień, które mijaliśmy w czasie naszej tegorocznej wyprawy, nie podaje wprost, co wydarzyło się w roku 1943. Wśród nich wiele jest takich, na których nie wisi żadna tabliczka. Taki też był kolejny krzyż, który minęliśmy w drodze do Zamłynia. Ozdobiony był wyłącznie samotną pasyjką i tylko biało-czerwone znicze półsłówkiem dopowiadały, kogo krzyż upamiętnia. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że został on postawiony w miejscu nieistniejącej wsi Liski, po której nie został żaden ślad. W internetowej bazie zbrodni i ofiar ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów, którą udostępnił publicznie polski Instytut Pamięci Narodowej, można poznać los każdego zidentyfikowanego mieszkańca Lisek. Między innymi Jadwigi Lemiechy, żony Jana Lemiecha, która została zamordowana wraz z mężem i trójką dzieci przez sąsiadów Ukraińców w 1943 roku.  

Swojczów – zburzony kościół i nieistniejący świat

Dostępna od 2020 roku baza zbrodni wraz z mapą dokumentującą każdy potwierdzony mord, jakiego dopuścili się ukraińscy nacjonaliści w latach 1943-1946, pozwala skonfrontować się z brutalną przeszłością, której nie sposób domyśleć się jadąc wśród zaoranego stepu. Ogrom  wołyńskich pól przytłacza, nie ma w nich bowiem nic naturalnego. Są one wykrojone z anormalną precyzją, co mocno odróżnia tę ziemię od sąsiedniej Chełmszczyzny lub Lubelszczyzny. Na początku września pola uprawne zasłane są obficie kukurydzą lub słonecznikiem, w wielu miejscach czarnieją połacie zbronowanej ziemi. Gdzieniegdzie kwitnie na zielono poplon lub chwast, który rośnie bujnie na licznych ugorach. Na takiej dziczejącej polanie w niebo wspina się krzyż w Swojczowie. Stoi on na miejscu zburzonego kościoła, którego fundamenty zostały zaledwie przysypane ziemią. Z tego powodu wystarczy zrobić tam kilka kroków w głąb zarośniętego nieużytku, by między skibami odnaleźć potłuczone cegły. Najwidoczniej traktorzysta z pobliskiego kołchozu nie dość pieczołowicie zacierał niegdyś ślady przeszłości. Miały one skryć się pod całunem ziemi i już nigdy nie wychylić się na powierzchnię.

W Swojczowie tylko krzyż pozwala zlokalizować to, co skrywa w sobie okoliczna ziemia. Pamięć o wielu takich miejscach zaciera się niestety z każdym rokiem. W wyniku działań OUN-UPA zniszczonych zostało półtora tysiąca miejscowości, spośród których niespełna 150 zostało w jakikolwiek sposób upamiętnionych. Przedwojenne mapy taktyczne i topograficzne, które dostępne są w domenie publicznej, przedstawiają świat całkowicie odmienny od tego, jaki zobaczyliśmy latem tego roku. 80 lat temu okolice Swojczowa stanowiły istną pajęczynę dróg, które łączyły dziesiątki przysiółków i wioseczek o takich nazwach jak Gnojno, Poczekajka, Elizabetpol, Nadziejopol, Wandowola, Przygłówek, Karmelówka… Granice między wsiami zdawały się być umowne – jedna wioska płynnie przechodziła w drugą, zabudowania pierwszej mieszały się z kolejną. Między nimi mnóstwo było pojedynczych gospodarstw i chałup. Dzisiaj krajobraz tych ziem uległ całkowitej zmianie – miejsce wiosek zajęły wielohektarowe pola, którymi władają posażne agroholdingi. Granice zostały wyraźnie zarysowane: jedne sioło dzieli od drugiego kilka, kilkanaście minut jazdy samochodem. Jadąc nią można upajać się totalną ciszą, jaka zaległa nad tymi ziemiami. I tylko nieprzyjemny dygot nadwozia drżącego na bruku, który wyłania się gdzieniegdzie z piachu, wyrywa na moment kierowcę z odrętwienia.

Swojczów – w tym miejscu niegdyś stał kościół, po którym nie ma dziś śladu…

Cisza inna od reszty

Przejmująca cisza i monotonia krajobrazu towarzyszyły nam, gdy wyruszyliśmy ze Swojczowa jadąc rozjeżdżonym szutrem na północ. Nic wzdłuż drogi nie zdradzało, iż ponad 80 lat temu ciągnęły się po jej obu stronach gospodarstwa, zaś sam gościniec prowadził do wsi o nazwie Piński Most. Historia tej miejscowości urwała się 11 lipca 1943 roku, lecz żaden krzyż jej nie upamiętnia. Świadectwo jej istnienia dają już tylko archiwalne mapy. By dotrzeć do najbliższego krzyża wołyńskiego, trzeba pojechać jeszcze kilkaset metrów za pobliski strumień Turję, który karnie trzyma się uregulowanego w czasach sowieckich koryta. Przed wojną wzdłuż prawego brzegu rzeki mielibyśmy ciąg chałup, a w oddali widać byłoby zarys młyna wodnego. Od głównej drogi, po której się poruszamy, odbiegałyby kolejne uliczki prowadzące do dalszych zagród. Nasz trakt kończyłby się na rozwidleniu znajdującym się w centrum miejscowości, której zwarta zabudowa ciągnęłaby się jeszcze kilkaset metrów w prawo i lewo. Dziś na tym rozstaju stoi krzyż skryty wśród rozłożystych sosen i bujnego bzu – jedynego świadka minionych dziejów Dominopola.

Tu rosły bzy, tu kiedyś były domy

Bzy rosnące w lasach chyba nigdzie nie są naturalnym zjawiskiem. Te krzewiące się w lasach wołyńskich są często jedyną pozostałością dawnych osad ludzkich. Nie inaczej jest tam, gdzie była wieś Dominopol. Las zresztą nie był obcy mieszkańcom tej miejscowości – już na przedwojennych mapach widać, że leśne ostępy osaczały wioskę dookoła, by w pewnym momencie wchłonąć ją w siebie. Z tego lasu nadeszła też na Dominopol śmierć – miejsce, z którego przybyła, wskazuje obszerna tablica z logiem ukraińskich lasów państwowych, stojąca kilka metrów od pustego krzyża. 

Tablica bynajmniej nie wspomina o tym, iż 11 lipca 1943 roku w nocy z niedzieli na poniedziałek, uzbrojone bojówki UPA i okoliczna ludność ukraińska napadły na wieś, mordując zaskoczonych Polaków, przy pomocy siekier oraz innych narzędzi gospodarskich. Do domów wrzucano granaty, a do uciekających strzelano. Napastnicy przeszukali również zabudowania gospodarcze oraz ogrody, do których Polacy uciekali. Wymordowano całą polską ludność Dominopola, tj. co najmniej 220 osób, z czego z nazwiska ustalono 168 ofiar [ten i kolejne cytaty w akapicie zaczerpnięte z IPN-owskiej bazy danych ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów]. Tablica przemilcza, że przed mordem Ukraińcy ze sztabu UPA namawiali Polaków do wstępowania do organizującej się polskiej partyzantki, która na podstawie zawartego porozumienia miała walczyć z Niemcami wspólnie z partyzantką ukraińską. W ten sposób zorganizowany przez UPA polski oddział partyzancki został w nocy z 10 na 11 lipca 1943 r. wyprowadzony pod las, w którym był ukryty karabin maszynowy i wszyscy młodzi ludzie (w wieku 15-20 lat) – co najmniej 30 – zostali zastrzeleni. Tablica zachowuje również w sekrecie to, że po rzezi z terenów leżących na lewym brzegu Turji upowcy przywozili wyłapanych Polaków, których rozstrzeliwali lub w inny sposób mordowali w Dominopolu

Gloryfikowani mordercy

Na tablicy zobaczymy natomiast fotografię prezentującą partyzantów w sile mniej więcej plutonu. Obok zdjęcia możemy przeczytać tekst gloryfikujący ich „dokonania”. Warto przytoczyć go w całości, byśmy i my mogli zapoznać się z ich niesłychaną historią:

Właśnie miłość do ojczystej Ukrainy pomogła powstańcom przetrwać w nierównej walce na trzy fronty i nie poddać się. Punkty oporu UPA zaczęły powstawać pod koniec lata 1942 roku zgodnie z postanowieniem drugiej konferencji krajowego prowodu OUN. Czyż nieprzekraczalne okolice Wowczaku nie służyły najlepiej dla takich celów? Na wiosnę 1943 roku zaczął działać cyklicznie gotowy do walki zagon złożony z dwóch sotni strzelców oraz czterech sotni kawalerii. Dla potrzeb „Siczy” pospiesznie zbudowano kilka tartaków, w których nie przerywano pracy ani w dzień, ani w nocy. Wkrótce na uroczysku „Wowczak” powstały budynki szpitala, sztabu, koszar, magazynów, grabarni, piekarni, wędzarni, kuźni, różnorakich warsztatów i szkoły podchorążych. W pobliżu zaś – w Kupiczowie [miejscowość położona 5km na wschód od Dominopola – przyp. autora] – rozbiła obóz Armia Krajowa i Polacy robili częste napady na pobliskie wsie. Zagon powstańców nękał zarówno Niemców, jak i Polaków oraz sowieckich dowódców, dlatego też potyczki toczyły się na trzy fronty. Żelazny krzyż upamiętnia Ukraińców, którzy zginęli w roku walki, zaś w pobliżu jest opuszczona studnia, która stała się mogiłą dla rodzin Polaków. Takich smutnych miejsc jest tutaj dużo.

Takim smutnym miejscem nie jest na pewno kompleks historyczno-kulturowy „Wołyńska Sicz”, do którego prowadzi tablica obok krzyża. Ten swego rodzaju skansen położony jest nieco ponad kilometr od dawnego Dominopola. To właśnie stamtąd wyruszali powstańcy, niosący zagładę polskim mieszkańcom z całej okolicy. Do środka kompleksu prowadzi nas wielka drewniana brama wzorowana na kozackich grodziskach. Powiewa na niej dumnie czerwono-czarny sztandar. Z plakatów wita nas dekalog ukraińskiego nacjonalisty. Ze zdjęć uśmiechają się wizerunki Bandery, Szuchewycza i uśmiechniętego weterana z licznymi medalami na klapie swojej znoszonej marynarki. Jest też obszerna mapa kilkuhektarowego ośrodka, otoczonego okopami i transzejami wykopanymi przez ukraińskich harcerzy. Mapa zaprowadzi nas do placu zabaw dla dzieci, zrekonstruowanych koszar, magazynów, grabarni oraz piekarni, w której podczas festynów można samodzielnie upiec powstańczy chleb. W środku „siczy” stoi cerkiewka poświęcona wszystkim świętym męczennikom ziemi ukraińskiej. Obok świątyni rośnie „powstańczy dąb”, pamiętający na pewno dawne obozowisko UPO-wskiej sotni „Wowczak”. Dąb pamięta być może pewien epizod walk, jakie toczyli tu ukraińscy powstańcy. Również i tu przebiegała bowiem linia „trzeciego frontu”. Jak podaje IPN-owska baza danych, w sierpniu 1943 roku 8 osób o nieustalonych nazwiskach, w tym matka z dzieckiem, zostało rozstrzelanych przez upowców w lesie, przy gajówce, gdzie mieścił się sztab UPA. 

„Wołyńska Sicz” musi być bardzo gwarnym miejscem, gdy odbywają się w niej harcerskie zloty lub patriotyczne festyny. Każdy z uczestników przejeżdża wtedy obok krzyża, który – jak głosi sąsiadująca z nim tablica – poświęcony ma być ukraińskim „bohaterom”, poległym w walce z Armią Krajową. Większość odwiedzających dominopolskie lasy przyjmuje tę kłamliwą narrację, gdyż innej prawdy po prostu nie znają. O prawdziwiej historii tego miejsca – cisza. 

Ruiny kościoła w Kisielinie

Zasłona milczenia spowija również dzieje kościoła w Kisielinie, którego ruiny zachowały się do dnia dzisiejszego. Bryła świątyni wraz z przyległą plebanią zachowały się tylko dlatego, że w czasach sowieckich przyjęły na siebie funkcję suszarni lnu i konopi. Nad nawą nie ma już co prawda dachu, lecz mury przybytku Pana świadczą jeszcze o tym, co wydarzyło się w ich wnętrzu. Po tym, jak upowcy wtargnęli 11 lipca 1943 roku do kościoła, zamordowano wszystkich znajdujących się w jego wnętrzu. Szanse przeżycia mieli tylko Ci, którzy zabarykadowali się w plebani i przystąpili do walki. O wydarzeniach sprzed 80 lat milczy jednak tablica postawiona przed wejściem do kościoła. Przedstawia ona wiele faktów z życia świątyni: wymienia nazwiska fundatorów i artystów upiększających przed wiekami Dom Boży oraz dość szczegółowo przedstawia bogatą historię ludnego niegdyś miasteczka – jednego z najważniejszych ośrodków braci polskich oraz istotnego centrum kultury żydowskiej. O tragedii roku 1943 – cisza.

Tu ptaki już nie śpiewają

Cicho na temat wielu podobnych zbrodni. Kisielin, Swojczów, Liski, Werba – te miejscowości doczekały się chociaż krzyży, choć ukraińskie władze wciąż nie zgadzają się na żadne tabliczki, których treść mogłaby oczernić „dobre imię” nacjonalistów z partii OUN lub powstańców z UPA. Na Ukrainie dużo jest takich smutnych miejsc – to jedno zdanie zaczerpnięte z tablicy w Dominopolu nie jest kłamstwem. Przygnębiające wrażenie wzbudził w tym roku również sam cmentarz w Ostrówkach, na który udaliśmy się w ostatnim dniu naszej podróży. Latem również nie słychać tam było śpiewu ptaków. Miejscowi potwierdzają, że ptaki milczą nad dawnymi ulicami Ostrówek i Woli Ostrowieckiej – dwóch ludnych niegdyś wiosek, których mieszkańcy zostali bestialsko zamordowani 30 sierpnia 1943 roku. Na co dzień ostrowiecki cmentarz spowija przejmująca cisza, tak odmienna od sielskiego gwaru kresowej osady. W Ostrówkach  jednak – w przeciwieństwie do przytłaczającej większości miejsc pamięci na Wołyniu – co rok robi się tłoczno i uroczyście.

Obchody w Ostrówkach

W tegorocznych obchodach – podobnie jak w poprzednich – wzięli udział okoliczni mieszkańcy. Od kilku lat przywozi ich tutaj ks. Jan Buras – proboszcz parafii w Lubomlu i dyrektor Domu Integracji „Caritas” w Zamłyniu. To właśnie on udzielił nam gościny podczas naszej wyprawy. Sam zakład powstał na terenie dawnej sowieckiej placówki granicznej, w wiosce niezwykle ubogiej nawet jak na ukraińskie standardy. Dzisiaj tam, gdzie Sowieci zajmowali się przed laty kontrolą wywiadowczą polsko-sowieckiego pogranicza, ksiądz Jan odprawia Msze święte lub prowadzi zajęcia dla podopiecznych. Zdarza się, że do Zamłynia zjeżdża się ich grubo ponad setka – są to sieroty wojny, uczniowie z niezamożnych rodzin, wdowy po poległych żołnierzach lub kapłani udający się na chwile skupienia. Wołyń ma również takie oblicze – kościoła otwartego na mieszkańców tych ziem, walczącego o zachowanie ich godności w warunkach niewyobrażalnej biedy, strzegącego też pamięci o prawdzie historycznej. 

Strażnik pamięci i pojednania

Takie oblicze nadaje Wołyniowi ksiądz Jan. Dzięki niemu pamięć o tych wszystkich miejscowościach, które zostały wcześniej wymienione, nie ginie. On to wraz ze swoimi ukraińskimi przyjaciółmi – nie zawsze katolikami, jeszcze rzadziej potomkami wołyńskich Polaków – dba o to, by każde miejsce pamięci było zadbane i uporządkowane. Dzięki ich staraniom żaden krzyż wołyński nie utonął jeszcze w morzu trawy. Nikt też spośród tych, którzy poznali księdza Jana, nie wierzy w kłamstwo wołyńskie, które obarcza Polaków równoważną odpowiedzialnością za „tragedię roku 1943” i neguje prawdę o ludobójstwie poprzez propagowanie tezy o rzekomym  „trzecim froncie ukraińskiej walki narodowowyzwoleńczej”.   

 W czasie tegorocznych uroczystości w Ostrówkach modliliśmy się o to, by prawda o Wołyniu przetrwała mimo upływu lat. Odchodzą już od nas ostatni ocalali z rzezi. Ich potomkowie nie zabiegają już tak wytrwale o należyte upamiętnienie tragedii sprzed 80 lat. W tym roku nadzieja na polityczne uregulowanie „sprawy wołyńskiej” również przygasła. W ostatnich miesiącach bardzo dużo padło słów, wskutek których relacje między Ukrainą i Polską uległy pogorzeniu. Bardzo mało zrobiono zaś w sprawie Wołynia. Mimo wszystko pamiętać należy, że wszelkie komentarze  typu „banderowskie zwierzęta” lub „barbarzyńcy spod znaku tryzuba” nie wpłyną pozytywnie na przywrócenie prawdy o Wołyniu i nie zmącą smutnej ciszy, jaka wciąż wisi nad tą skrwawioną ziemią. Tę ciszę mąci jedynie wysiłek takich ludzi jak ksiądz Jan, który zamiast siać nienawiść między narodami, zaprosił Ukraińców do wspólnego wysiłku w celu zachowania prawdy. 

Jest jeszcze wiele do zrobienia

Prawdą jest, że jako Polacy mamy jeszcze wiele do zrobienia – zbyt wiele krzyży czeka na niezakłamane tablice, zbyt wiele nieistniejących wsi czeka na swoje krzyże. Nie postawią ich jednak nienawistne komentarze, których wygłaszanie jest tylko przejawem naszej bezsilności. W 2024 roku czas najwyższy zastanowić się, jak wspólnie z Ukraińcami kultywować pamięć o ofiarach rzezi wołyńskiej. Być może wciąż za wcześnie jest na polityczne uregulowanie tego problemu. Nie powinniśmy jednak oglądać się w tej materii wyłącznie za politykami. Tym ważniejsze jest dla nas, by prawdy o Wołyniu nie zatajać w czasie rozmów z ukraińskimi kolegami z pracy, sąsiadami, krewnymi. Nasza postawa nie może wynikać z jakichkolwiek uprzedzeń czy nienawiści – wszak Ukraińcy w przytłaczającej większości o ludobójstwie na Wołyniu po prostu nie słyszeli. Im więcej takich, którzy znają prawdę o tej umęczonej ziemi, im więcej wspólnych inicjatyw zmierzających do godnego upamiętnienia ofiar sprzed 80 lat – tym większa szansa, że nasze ostrowieckie modlitwy zostaną wysłuchane. 

(Tekst powstał w sierpniu 2023 roku)

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top
Skip to content