Roman Dmowski zanim znalazł się w Paryżu, aby reprezentować Polskę na konferencji pokojowej po I wojnie światowej i zapewnić jej polityczne odrodzenie, odbył wiele podróży. Wyprawa brazylijska dwie dekady wcześniej miała pozwolić mu zmierzyć się z dylematami masowej emigracji rodaków: czy przetrwają na obczyźnie ze swoją narodową tożsamością, czy rozwiną formy życia zbiorowego o narodowym zabarwieniu?
Wykonywana wcześniej analiza położenia polskich emigrantów w Brazylii zdaje się była dla Dmowskiego tylko asumptem do tego, by pochylić się nad kwestią będącą istotą jego południowoamerykańskiej misji. Do tych zagadnień odniósł się „korespondent” lwowskiego miesięcznika w ostatnim ze swoich listów, który datowany na 2 maja 1900 r. i spisany w Paraquanie został przedrukowany w czerwcowym numerze „Przeglądu Wszechpolskiego”.
Co z językiem ojczystym?
Powtarzając swoją konkluzję, że Parana nie jest ani piekłem, ani rajem, postawił Dmowski zasadnicze pytanie: czy możliwe jest tu zachowanie a właściwie utrwalenie się w użyciu języka ojczystego i utrzymanie innych znamion narodowych?[1]
Tutaj odpowiedź była mniej oczywista niż osąd warunków egzystencjalnych brazylijskiego stanu. Jej jednoznaczne sformułowanie było wręcz niemożliwe. Tak twierdził Dmowski i uważał, że w tej kwestii można było co najwyżej zebrać i uporządkować liczne przesłanki, a następnie na tej podstawie wyrazić pewien pogląd, a nie jednoznacznie przesądzić sprawę. Pewniejszy był natomiast przy stawianiu kolejnego, jeszcze dalej idącego pytania. Używając zaś niezupełnie odpowiedniego w nowym świecie terminu europejskiego – pisał – należy zapytać: czy się nasi osadnicy w Paranie wynaradawiają?[2]Odpowiadał niezwłocznie: muszą się wynaradawiać. Dla przywódcy Narodowej Demokracji śmiesznym i dziwnym było oczekiwanie, żeby polscy przybysze stanowiący nie więcej niż 1/5 populacji stanu, będący przeważnie analfabetami, którzy nie przeszli w Polsce przez kuźnię pracy samorządowej lub samoorganizacji obywatelskiej, a co więcej nie posiadający poczucia godności narodowej i kulturalnej, pozbawieni liderów ze sfery inteligenckiej, mieliby być całkowicie odporni na ów proces wynaradawiania.
Logiczny, choć pesymistyczny wniosek przełamywał Dmowski kolejną konkluzją. Ten proces był faktem, aczkolwiek przebiegał dość powoli i nie dotyczył szczęśliwie wszystkich, gdyż żywioł polski jako ogół wykazywał w Brazylii znaczną żywotność.
Istotą jakiejkolwiek żywotności grupy etnicznej na obczyźnie jest język. Jak ta kwestia wyglądała z perspektywy przywódcy tajnej Ligi Narodowej. Polscy emigranci nie zachowywali języka ojczystego w pełnej formie. Znów z powodów obiektywnych. Dmowski zauważał, że nadwiślański chłop żyjąc na najniższym szczeblu kultury narodowej, nie znał mnóstwa przedmiotów wyższego użytku, a tym samym nie znał ich nazwy, tu zaś, poznając przedmiot, musiał przyjąć i nazwę miejscową[3], mimo że polskie odpowiedniki w wielu przypadkach istniały. To samo dotyczyło wielu nazw ze świata przyrody. Dlatego brzoskwinia szybko stała się peską lub pyską (por. pesca, pecego), papuga została papagajem (por. papagaio), a na ciastka mówiono dose (por. doce).
Powyższe zjawisko Dmowski relacjonował bardziej w charakterze ciekawostki. W temacie zatracania mowy polskiej istotniejsze niż brazylijskie „makaronizmy” było stopniowe odpadanie poszczególnych jednostek od tutejszej polskiej społeczności[4]. Podkreślał, że dotyczyło to zwłaszcza Kurytyby i miasteczek, gdzie dorastającej polskiej młodzieży język ojców służył wyłącznie do porozumiewania się właśnie z rodzicami. Sytuacja była rzecz jasna jeszcze mniej korzystna w rodzinach mieszanych. Generalnie polscy emigranci nie przywozili ze sobą przywiązania do rodzimych warunków społecznych, co ułatwiało ich integrację ze „światem brazylijskim” lub dryfowanie w stronę nowego typu społeczności. Cechą tej ostatniej była osobliwa chłopska „ekskluzywność”, trudna do przeniknięcia nawet dla rodaków z innych warstw.
Autor „Myśli nowoczesnego Polaka” ponownie tonował ewentualne zdziwienie czytelników przypominając charakter społeczny polskiej emigracji do Brazylii. Byli to włościanie z trzech zaborów, w dość równym stopniu zdystansowani do „panów”, przez których bardzo często jeszcze rozumieją wszystkich ludzi inteligentnych, zamożnych, żyjących na wyższą stopę[5]. Było to, jak się domyślamy, ciągle echo podziałów stanowych, notabene których przełamanie i marsz w stronę nowoczesnego, czyli wszechstanowego i wszechdzielnicowego narodu było celem formacji ideo-politycznej Romana Dmowskiego. Do podsycaniu owych antagonizmów swoją rękę – przez cały XIX wiek – dokładali oczywiście zaborcy. Wspomniany dystans konserwował również sam proces emigracji do Brazylii, gdzie kontakt z pośrednikiem czy kimkolwiek z „warstwy wyższej” oznaczał wcale nierzadko oszustwo, defraudacje, wyzysk.
Z tej socjologicznej mikroanalizy wychodziły niestety jednocześnie inne polskie przywary, z zawiścią, próżnością czy zacietrzewieniem na czele, których autor Listów z Parany bynajmniej nie tuszował. Zauważał bowiem, iż za oceanem wzmacniał się pewien polsko-chłopski hermetyzm, który ludzi spoza ludowego kręgu, nawet rodaków, wręcz odsuwał. Dmowski zwiedzał liczne polskie osady, rozmawiał z ludźmi, toteż dla zobrazowania tego zjawiska przytoczył w liście jedną z zasłyszanych wypowiedzi:
— Turczykowski — powiadają — teraz kiepsko stoi, nikt u niego nie kupuje. Dobrze mu tak. On był takim chłopem, jak my, a jak mu szło, to się w pana zaczął bawić. Turczykowska już nie mogła sarna »kaszasu« (wódka z trzciny cukrowej – przyp. M.W.) nalewać, tylko sobie chłopaka trzymała. Teraz pójdą z torbami, pójdą.[6]
[1] R. Dmowski (Skrzycki), Z Parany. III., „Przegląd Wszechpolski”, 1900, nr 6, s. 359.
[2] Ibidem, s. 360.
[3] Ibidem, s. 360.
[4] Ibidem, s. 362.
[5] Ibidem, s. 363.
[6] Ibidem.
Co z tymi Brazylijczykami? Co z podejściem autochtonów do Polaków?
Jak według Dmowskiego polska społeczność odnosiła się do rodzimych mieszkańców Parany. Najkrócej rzecz ujmując: dwoiście. Z jednej strony był to negatywny dystans, gdyż Brazylijczycy nie imponowali swoją niską stopą życiową, niekiedy nawet odpychali swą pierwotną bądź wręcz mało przyzwoitą formą religijności. Dostrzegalna była oczywiście różnica rasowa. Z drugiej jednak strony roztaczali wobec Polaków swoisty urok dziedziców tej ziemi oraz jej włodarzy politycznych, co wzmacniali sprawnością bojową, swą gościnnością, grzecznością czy nawet elegancją. To pozytywne oddziaływanie miało jeszcze jedną, kluczową przesłankę. Najważniejsza zaś bodaj jest – przekonywał Dmowski – że brazylijskość — to dla naszego osadnika wolność i równość; jako Polak, zdobywa on sobie równość, do której ma silny, iście słowiański pociąg, przez utworzenie tu społeczności chłopskiej; jako Brazylijczyk ma tę równość wobec wszystkich, równość nie tylko prawną, ale towarzysko-społeczną (…)[1]
W przeciwnym kierunku sytuacja była bardziej klarowna. Według redaktora „Przeglądu Wszechpolskiego” w podejściu Brazylijczyków do polskich kolonistów dominowała pogarda. Nie dziwiło go to z dwóch powodów. Wychodźcy z Polski, zwłaszcza z emigracyjnej fali z zaboru rosyjskiego i austriackiego prezentowali się nędznie, co wyrabiało opinię na ileś lat. Po drugie, Brazylijczycy z dużą dozą przerośniętej dumy czy wręcz szowinizmu, jak nazywa to Dmowski, spoglądali na wszelkich przybyszy, nawet na Anglików, a co dopiero na nadwiślańskich włościan. Efektem tego było pojawienie się w brazylijskim zasobie słów wyrazu „Polaco”, który łączony często z epitetem „burro” (osioł, głupi), stał się często używaną obelgą.
Ten obraz nie był łatwy do zatarcia, ale już na przełomie wieków, czyli po kilku latach zadomowienia się polskich fal emigracyjnych w Paranie, Dmowski zauważał tendencję pewnych zmian. Pisał, iż żelazną wytrwałością i pracą osadnik nasz zdobył sobie kawałek chleba i niezależność; na tym gruncie już odrodziła się częściowo właściwa polskiej naturze fantazja, z którą w parze, niestety, nawet pycha się zjawia. Nauczył się władać bronią, o ile nie umiał poprzednio, a co ważniejsza, mieć ją w domu i nosić, gdy trzeba, przy sobie[2].
[1] Ibidem, s. 364.
[2] Ibidem, s. 365.
Co z tym wynarodowieniem?
Na powyższym tle oraz przy uwzględnieniu szeregu innych czynników odbywał się wspominany proces wynaradawiania Polaków. Jedni trwali silniej przy polskości – zwłaszcza na prowincji i w zwartych koloniach, drudzy od niej konsekwentnie odchodzili – szczególnie w Kurytybie i wśród młodego pokolenia. Zdaje się, że Dmowski zjawił się w Brazylii, aby właśnie oceniać siłę i wektor tych procesów, co determinowało chociażby recenzję publicystycznego konceptu Nowej Polski.
Pochylał się szczególnie nad młodym pokoleniem, które dorastało i rodziło się już na południowej półkuli. W jego opinii młody Polak, który się trochę przetarł w brazylijskim świecie, posiadał już pewną fanfaronadę, która zawsze z powierzchowną cywilizacją idzie w parze, uważa za dobry ton mówić po portugalsku, a nawet zapierać się polskości i udawać Brazylijczyka. W optyce Dmowskiego na tej ścieżce odbywał się przede wszystkim proces wynaradawianie Polaków. Postępował on mocniej również z uwagi na pojętność językową polskiego ludu, który ledwie po kilku miesiącach lepiej władał portugalskim, niż przykładowo Niemcy po latach pobytu w Paranie. Ułatwiała ten proces także obecna u polskiego osadnika „pedagogika wstydu”. Lider obozu narodowego zauważał, że przy każdej sposobności biada on chętnie nad wadami charakteru polskiego, a to, co obce, często mu się wydaje niesłusznie lepszym od swojego[1].
Co jeszcze stymulowało proces wynaradawiania? Przywódca obozu wszechpolskiego wskazywał tutaj również kontekst materialistyczny i istotną rolę interesu. Po kilku latach pobytu, opanowaniu języka, poznaniu choćby dostatecznie tutejszych stosunków, osoby względnie obrotne dołączały do brazylijskiej społeczności i najzwyczajniej wypatrywało profitów. Szereg z nich dołączało następnie do miejscowych stronnictw politycznych i uczestniczyło w znanych na całym globie procesach. Wtedy dostaje się ochłapy z łupu, możność bezkarnego robienia nadużyć i godność reprezentanta jeżeli nie władzy, to przynajmniej wpływu politycznego. Co gorsze, kontynuował Dmowski, nikt się tak nie daje we znaki naszym kolonistom, jak ci właśnie sprytni Brazylijczycy polskiego pochodzenia, którzy kaptują oni ludzi podczas wyborów, jątrzą jednych przeciw drugim, wywołując rozdwojenie, doprowadzając nawet do starć krwawych (…)[2]
Wreszcie ostatni czynnik, niewymagający głębszego tłumaczenia. Otóż proces wynaradawiani najprościej i najskuteczniej postępował tam, gdzie polscy przybysze zamieszkali poza zwartym osadnictwem swoich rodaków. W tych rejonach Parany i całej Brazylii otoczenie z konieczności pochłaniało ich prędko.
Czy rozwój tutejszej polskości rysował się tylko w ciemniejszych barwach, oznaczających wolniejsze bądź szybsze wynaradawianie? Niekoniecznie. Roman Dmowski rzucał na to zagadnienie również inne, zdecydowanie jaśniejsze światło. Pozwalała to stwierdzić rola żywiołu polskiego w ekonomicznej konstrukcji południowej Brazylii. Polscy koloniści byli bowiem przystosowani do stawiania czoła tutejszej przyrodzie, zahartowani fizycznie, pracowici i wytrwali, zdobywali krok po kroku niezależność na ekonomicznym polu. W opinii naszego bohatera przewyższali miejscowych, raczej mało skłonnych do postępu, swoim spokojnym życiem kulturalnym, a ich moralność zbiorowa była zadowalająca. Dmowski wręcz ich chwalił, dostrzegając, że tutejsze osady polskie po lasach żyją właściwie bez rządu, bez sądu, bez policji, że pomimo to nie dzieją się tam zbrodnie, ludzie się nie mordują, nie okradają, nie gwałcą, że życie płynie prawidłowo, jakby w karbach najlepszej organizacji państwowej. Polskim kolonistom nie były obce pewne wady obyczajowe, ale ogólnym rytmem życia wyróżniali się najwyraźniej ponad „brazylijski standard”.
Ten w miarę harmonijny rozwój polskich osad i całego polskiego żywiołu hamował społeczny bagaż, przywieziony z Europy. Przywódca Ligi Narodowej ubolewał nad brakiem elementarnej zdolności organizowani się, dobrowolnego nakładania na siebie zobowiązań społecznych, a także nad swoistą klątwą dezorganizacji i braku wzajemnego zaufania. Te kwestie zrzucał „korespondent” na karb momentami przebrzmiałego, a obecnego w polskim charakterze indywidualizmu, a przede wszystkim na realia życia zaborczego, gdzie dążenia do budowy – dziś byśmy powiedzieli – społeczeństwa obywatelskiego były z wiadomych względów tłamszone w zarodku lub miały bardzo krótką kartę (Galicja)[3].
Późniejszy sygnatariusz traktatu wersalskiego nie przesądzał ostatecznie sprawy. Ci, którzy szukali jednak pozytywnego przesłania znaleźli i takie. Jako najważniejszą rzecz postrzegał on bowiem fakt, że polscy emigranci lądując na brazylijskiej ziemi byli w stanie zdobywać wolność i ekonomiczną niezależność, co suma summarumrozwijało ich jako ludzi i gruntowało poczucie godności. Stali się siłą rzeczy odkrywcami zmuszonymi do ciągłej, wszechstronnej pracy rozwojowej – nad sobą i całą wspólnotą. Puentując wątek warto przytoczyć jego dłuższą wypowiedź:
Sprzyjają temu wrodzone zdolności umysłowe ludu polskiego, które przy pewnej kulturze mogłyby dać niesłychane rezultaty. Jako jeden ze skutków postępu umysłowego i moralnego rozwija się tu silnie narodowa świadomość, która w nierzadkich wypadkach nadzwyczaj zdrową i sympatyczną przybierać postać. Dziś nie można przewidzieć, dokąd ten postęp zaprowadzi, to wszakże jest pewnym, że sprzyja on utrzymaniu polskości na tutejszym gruncie[4].
[1] Ibidem, s. 366. Dmowski, życzył sobie u rodaków więcej odporności na swoistą ojkofobię, która uwydatniała się na obcej ziemi. Tymczasem po brazylijskich obserwacjach stwierdzał zupełny brak u naszego osadnika szowinizmu.
[2] Ibidem, s. 366-367.
[3] Ibidem, s. 367.
[4] Ibidem, s. 368.
Co z tą Nową Polską? Co z naszymi zadaniami?
Zaobserwowane zjawisko sprzyjało zachowaniu polskości, ale czy równocześnie sprzyjało powstaniu Nowej Polski, którą wieszczyli ludzie znani Dmowskiemu. Zdaje się, że oni również „sprowokowali” go częściowo do jego południowoamerykańskiej eskapady. Górnolotny koncept mógł teoretycznie stać się faktem, tylko wraz z utrzymaniem określonego rozwoju polskości i krzewienia w Parania świadomości narodowej. Temu stawiał jednak autor listów do „Przeglądu Wszechpolskiego” kilka warunków.
Po pierwsze miało to być możliwe wraz z pojawieniem się wśród polskiej kolonii większej liczby oświeconych ludzi z Polski. W obserwowanej przez Dmowskiego na miejscu wątłej grupy ludzi tego typu zbyt duży jej odsetek stanowiły jednostki niezaradne lub marne moralnie. Z kolei dostrzegał on sporą szansę, że pojawianie się takiego zastępu oświeconych rodaków jest możliwe. Mogły bowiem na tym zaważyć dość korzystne warunki do prowadzenia działalności handlowej czy przemysłowej.
Po drugie związane to było z dalszym masowym napływem polskich emigrantów. Z dużym przekonaniem stwierdzał Dmowski, iż najwięcej rozwój tutejszy polskości zależeć będzie od siły napływu nowych emigrantów z ziem polskich i to nie tylko do Parany, ale i do stanów St. Catharina i Rio Grandę do Sul. Nasz bohater brał tu pod uwagę integrację gospodarczą tych brazylijskich prowincji wraz z rozwojem środków komunikacji, co mogło rzutować na realia życia społecznego. Prognozował zatem z dużym przekonaniem: Im zaś mniejsze będzie terytorium , zajęte tu przez Polaków, tym prawdopodobniejszy zanik żywiołu polskiego w bliskiej przyszłości, w Nowym Świecie bowiem nie ma miejsca na drobne grupki etniczne[1].
Czy z dużej polskiej grupy etnicznej na południu Brazylii mogła powstać Nowa Polska? To mógł rozstrzygnąć dopiero upływ czasu i dalszy układ skomplikowanych uwarunkowań.
W tym kontekście przemawiał przez Dmowskiego dość wyraźnie polityk realny. Zdecydowanie bardziej interesował się on i rozprawiał nad konkretną robotą polityczną, tudzież planem działań obywatelskich, które były do wykonania niż zajmował kreśleniem chwytliwych figur publicystycznych. Nie inaczej było w tym przypadku, ponieważ zainteresowanym konkretami prognozami dla polskiego osadnictwa w Paranie wyliczył główne zadania stojące przed wspólnotą narodową.
1. Ułatwienie polskim emigrantom do Brazylii nabywania gruntów oraz początków zagospodarowywania się. Sprostanie takim potrzebom mogłoby zapewnić działające profesjonalnie i z rozmachem towarzystwo kolonizacyjne. Było to tym zasadniejsze, że wychodźstwo do Stanów Zjednoczonych miało coraz mniejsze pole działania, a inne kraje „witały” polska emigrację wyzyskiem lub skrajnie kiepskimi warunkami.
2. Konieczność zwiększenia w Parania odsetka polskich przemysłowców i handlowców, aby zdobyć w tych sektorach polskie przyczółki, które mogłyby promieniować na całe osadnictwo. Wyjeżdżający do Parany powinni być tym samym dokładniej informowani o miejscowych stosunkach, a jeszcze bardziej optymalny byłby ich przyjazd choćby ze wstępną znajomością języka portugalskiego.
3. Niwelowanie politykierstwa w polskiej społeczności, a wraz z nią odpór dla agitacji socjalistycznej czy tej wywołującej walki narodowościowe[2]. Dlatego zdaniem lwowskiego „korespondenta”należało zniechęcać do ekspedycji parańskich niedowarzonych polityków, którzy jadą organizować »Nową Polskę« i nazajutrz po przyjeździe rozpoczynają już działalność, zazwyczaj szkodliwą, bo nie opartą na poznaniu stosunków (…)
4. Właściwe obsłużenie potrzeb religijnych nadwiślańskich emigrantów wobec skąpej ilości polskiego duchowieństwa, których część prowadziła wręcz do demoralizacji ludu swoją mało pożądaną postawą.
5. Nie do przecenienia miała też być rozumnie i praktycznie prowadzona gazeta, dająca osadnikowi najważniejsze dla niego wiadomości i w sposób trzeźwy oświetlająca mu jego położenie[3].
[1] Ibidem, s. 369.
[2] Ibidem, s. 373. Dmowski twierdził, że ich przedmiotem tych w Europie była zazwyczaj rywalizacja o ziemię, która z perspektywy Ameryki Południowej, gdzie potężne połacie ziemi do zagospodarowania leżała odłogiem, była absurdem.
[3] Ibidem, s. 373.
Polak w Brazylji: dodatek ilustrowany, 1905, nr 2, 14 stycznia,
[karta tytułowa]. źródło: Jagiellońska Biblioteka Cyfrowa
6. Wielką wartość dla rozwoju polskiej społeczności miało być też choćby kilkanaście dobrych książeczek szkolnych, specjalnie dla dzieci polskich w Brazylii wydanych, wraz z podstawową organizacją handlu polskimi drukami.
Zakończenie
Roman Dmowski był świadomy szerokiego zainteresowania polskim wychodźstwem, w tym do Parany, ale swoją podróżą za Ocean Atlantycki przekonał się, że polska opinia publiczna była zaznajomiona z tym tematem dość powierzchownie. Dlatego kończąc swoje Listy stwierdzał, że bliższe a poważne zajęcie się ogółu naszego osadnictwem południowo-brazylijskim może mu tylko wyjść na zdrowie, rozszerzając zakres jego myśli i aspiracji, a w następstwie może dać nawet znaczne korzyści materialne i moralne.
Nie zalecał jednak, aby swoją aktywność wokół spraw szeroko pojętej emigracji opierać o myślenie życzeniowe, co było jednoznaczną aluzją do rozpowszechniającego się konceptu Nowej Polski. W ostatnich zdaniach przekazywał czytelnikom „Przeglądu Wszechpolskiego”: tylko nie trzeba robić za wiele hałasu, nie trzeba bawić się śmiesznymi fikcjami, bo to tylko zniechęca do sprawy ludzi pozytywnych, którzy jedynie na tym polu coś zrobić mogą[1].
*
Listy z Parany to ciekawy przejaw aktywności jednego z najbardziej zasłużonych polskich mężów stanu. Aktywności wszechstronnej, gdyż wyprawa do Brazylii z przełomu XIX i XX w. łączyła w sobie elementy wyprawy badawczej, misji społecznej, podróży poznawczej, w której Roman Dmowski pełnił zarazem rolę korespondenta jednego z wybijających się miesięczników.
Jeśli wśród założeń nowej formacji ideowo-politycznej, której przewodził wspólnie z Janem Ludwikiem Popławskim i Zygmuntem Balickim, było dogłębne poznanie aktualnego położenia narodu polskiego i na tej podstawie wyprowadzenie określonych planów politycznych, to u progu nowego stulecia ciężko było pominąć zjawisko wielkich ruchów emigracyjnych. Przybierały one charakter sezonowy bądź zamorski, ale w każdym wypadku miały swoje społeczne i gospodarcze konsekwencje. Swoiste studium przypadku w Paranie pozwoliło liderowi Narodowej Demokracji jeśli nie zbadać wyczerpująco temat, to z całą pewnością rzucić na niego zdecydowanie lepsze światło. Trzeba przyznać, że jako wytrawny pisarz polityczny i publicysta, mający biologiczne wykształcenie i wyjątkowe predyspozycje językowe, zrobił to w sposób stonowany i analityczny, nie stroniąc od ciekawych wniosków i wizji.
Listy Romana Dmowskiego z Kurytyby i innych miejscowości południowej Brazylii nie były jego przelotnym romansem ze zjawiskiem zamorskiego wychodźstwa polskiego. Właściwie był to publicystyczny epilog zagadnienia, któremu poświęcił odrębną rozprawą. Dzieło Wychodźstwo i osadnictwo, bo o nim mowa, zostało ukończone przez przywódcę narodowców tuż przed wyprawą do Brazylii. Ta ostatnia była poważnym zaczynem dla drugiego tomu wspomnianego opracowania. Ostatecznie ukazały się tylko relacje listowne na łamach „Przeglądu Wszechpolskiego”. Dlaczego ów zamysł nie doszedł do skutku oraz jakie były główne ustalenia badawcze i myśli Dmowskiego na temat emigracji Polaków wyłożone w Wychodźtwie i osadnictwie, to temat na odrębne artykuły.
Ten można natomiast zakończyć ciekawostką, która przy okazji obrazuje charakter i specyficzną awanturniczą żyłkę architekta II Rzeczpospolitej. Kilka miesięcy w Paranie, to nie tylko wizje lokalne, wywiady i obserwacje życia osadniczego. Typowa dla Dmowskiego ciekawość świata, nowych wrażeń i ludzi, pchnęła go do rozrywek iście ekstremalnych. Pyta nas jego biograf Krzysztof Kawalec: Czy można bowiem kilkudniową wyprawę w głąb dżungli wyjaśnić li tylko chęcią dogłębnego zbadania możliwości osadniczych? Żaden transport „bibuły” przez kordon nie dostarczał tylu wrażeń[2].
[1] Ibidem, s. 373-374.
[2] K. Kawalec, Roman Dmowski, Poznań 2016, s. 91.