Tuż za rzeką Bug znajduję się kraina, której nazwa budzi w polskich sercach sentyment wymieszany z grozą- Wołyń. Trudno jest poruszać ten temat bez emocji, gdyż wydarzenia historyczne na tej ziemi, na czele z Rzezią Wołyńską, stanowią największe rozstaje między Polakami i Ukraińcami. Nie zważając na polityczne klimaty grupa wolontariuszy kilka razy w roku wyrusza z Lublina aby porządkować cmentarze, składać znicze i szerzyć wiedzę o obecności Polaków na Wołyniu. Trwa to już prawie 20 lat, a od 29 września do 3 października odbyła się już trzecia taka wyprawa w tym roku. Jako jej uczestnik chcę podzielić się moimi doświadczeniami z tej niełatwej wołyńskiej podróży.
Zaczęło się w 2008 roku
Lubelskie wyjazdy wolontariuszy za wschodnią granicę zainicjowane zostały przez struktury Ochotniczych Hufców Pracy w Lublinie 16 lat temu. Pomysłodawcami byli pracownicy tej instytucji Piotr Gawryszczak i Jacek Bury, a inspiracja pochodziła od profesora Leona Popka, wołyniaka, który zapoczątkował w latach 90-tych pierwsze ekshumacje zamordowanych Polaków w Ostrówkach. Idea polegała na tym, żeby zamiast wyjazdów eksperckich zorganizować coś dla każdego – od najmłodszych po najstarszych. Dlatego wyprawy na Wołyń od początku organizowane były w postaci obozów. Trwały one nawet dwa tygodnie, podczas których nie tylko pracowano na polskich cmentarzach, ale też zwiedzano, wypoczywano i nawiązywano kontakty wśród lokalnej społeczności.
Od początku dużą część uczestników stanowiła młodzież z OHP w Lublinie, dzięki czemu najmłodsze pokolenie mogło poznać tę mało znaną wówczas historię. Minęły lata, cała akcja stała się znana nie tylko wśród środowisk kresowych, lecz również zbudowała zasięgi medialne, a dla wielu wolontariuszy jest już tradycją. Liczba wyjazdów waha się między 3 a 5 każdego roku, często łączone są z innymi wydarzeniami, czy uroczystościami. Niestety do momentu zakończenia wojny trwającej obecnie na wschodzie wstrzymane zostały wyjazdy osób poniżej 18 roku życia, co jest zrozumiałe ze względów bezpieczeństwa. Nie zważając na wojenną zawieruchę dorośli niezmiennie jeżdżą z Lublina na Wołyń, dodając do swoich działań element pomocy humanitarnej. Najnowszy wyjazd miał miejsce jesienią tego roku i jego przebieg przedstawię poniżej.
Uroczyste powitanie
Ostatnia wyprawa, której byłem członkiem trwała od 29 września do 3 października 2024 roku. Tym razem połączona została z obchodami 100-lecia powstania Korpusu Ochrony Pogranicza oraz tradycyjnym polsko-ukraińskim Biegiem Pokoju w Mielnikach pod Szackiem. Na czele wyjazdu, stał jak zwykle, Jacek Bury, obecny prezes Okręgu Wołyńskiego Światowego Związku Żołnierzy AK, oraz komendant lubelskiego OHP i jednocześnie radny Lublina Piotr Gawryszczak. Towarzyszyli nam oficerowie Straży Granicznej i ekipa TVP Lublin. Tak więc w niedzielę 29 września wyruszyliśmy z samego rana spod hufca OHP w Lublinie ku przejściu granicznemu w Dorohusku. W samo południe odbyły się uroczystości na cmentarzu w Mielnikach, gdzie pochowali są żołnierze i policjanci polscy zamordowani przez sowietów we wrześniu 1939 roku, po wzięciu ich do niewoli w czasie bitwy pod Szackiem.
W tym roku uroczystość była częścią obchodów rocznicowych polskiej Straży Granicznej, dlatego obecni byli dowódcy tej formacji z oddziału nadbużańskiego, a także Konsul Generalny RP w Łucku. Po modlitwach duchownych katolickich i prawosławnych odbył się Bieg Pokoju, w którym udział wzięły głównie dzieci z lokalnej szkoły podstawowej. Następnie posadzono drzewka pamięci, rozdano nagrody i rozpoczęło się biesiadowanie. Muszę przyznać, że w takich momentach najlepiej widoczna jest nasza wspólna słowiańska dusza. Nasi gospodarze nie chcieli nas wypuścić, dopiero po dziesięciokrotnych pożegnaniach udało nam się wsiąść do autokaru i ruszyć do naszej bazy noclegowej. Szczegółowy opis uroczystości w Mielnikach znajduje się w oddzielnym artykule, do którego zapraszam (więcej o Biegu Pokoju piszemy w tym miejscu).
Praca w deszczu i chłodzie
Od wielu lat funkcję naszej bazy stanowią domki letniskowe nad jeziorem w Sołowiczach noszące piękną nazwę „U Stasa”- na cześć pierwszego właściciela. Położone są one niedaleko Turzyska, które znajduje się w rękach zaprzyjaźnionej rodziny ukraińskiej. Zwykle takie warunki są wystarczające, lecz tym razem pogoda nie dopisywała – pochmurno i mokro – więc trzeba było robić wszystko, aby się ogrzać i zasnąć spokojnie. Pierwsza noc pokazała, kto jest bardziej odporny, szczęśliwie mimo chłodu nie było strat osobowych. Dnia 30 września porządkowaliśmy cmentarze w Zasmykach oraz Kupiczowie. Pierwszy z nich jest nazywany „modelowym”, gdyż nagrobki są w dobrym stanie, głównie dzięki renowacjom z ostatnich lat, regularnie docierają tam inne grupy z Polski, więc pracy jest stosunkowo niewiele. Zasmyki były sercem polskiej samoobrony, o czym opowiedział obecny z nami syn jednego z obrońców, Andrzej Karłowicz.
Natomiast cmentarz w Kupiczowie prezentuję się niestety, jak większość takich polskich miejsc na Wołyniu. Ledwo dojechaliśmy po rozmokniętej polnej drodze. Las, pod którym się zatrzymaliśmy, okazał się być naszym celem, chociaż mówiąc uczciwie na początku ciężko było dostrzec, że jest to cmentarz. Poza pomnikiem informującym o historii tego miejsca oraz jednym nagrobku, reszta był w kiepskim stanie, a to tego zarośnięta gęsto krzakami i trawą. Do tego wkoło rosło sporo Barszczu Sosnowskiego. Po kilku godzinach pracy z kosami spalinowymi, piłami i grabiami wreszcie udało się nam odsłonić i pobieżnie oczyścić nieliczne kamienne nagrobki, jakie przetrwały próbę czasu.
Najwidoczniej jesteśmy jedynymi polskimi wolontariuszami zaglądającymi w to miejsce. Na koniec miałem przyjemność wygłosić krótką pogadankę, o historii Kupiczowa, będącego osadą zamieszkaną niegdyś przez osadników czeskich, którzy razem z Polakami utworzyli w tej miejscowości skuteczną obronę przeciwko UPA. W drodze powrotnej zapaliliśmy jeszcze znicze przy krzyżu upamiętniającym Polaków zamordowanych przez NKWD w Kowlu. Cały dzień pracowaliśmy w chłodnej i deszczowej pogodzie, co zemściło się na mnie w następne dni.
Na bazie „U Stasa”
Trudne warunki noclegowe i praca w deszczu spowodowały że kolejne dwa dni wyjazdu zostawałem w naszym ośrodku, z powodu mocnego przeziębienia zatok. Mimo tego, że ledwo mogłem wstać z łóżka pomagałem naszym kucharzom, którzy codziennie zostawali w bazie i w liczbie 3-4 osób przygotowywali kolację dla ponad 40 pozostałych. Do tego zadania mieliśmy dwie małe kuchenki oraz zlew, z którego leciała woda albo zupełnie zimna, albo wrzątek. Na szczęście kuchnia to oddzielny, zadaszony budynek, więc nie doskwierało chociaż zimno. Jedzenie w większości mieliśmy zamrożone i przywiezione ze sobą z Polski. Jeszcze nigdy podczas tych wyjazdów nie zostawałem z grupą przygotowującą posiłki, i dzięki temu nauczyłem się szanować również ich pracę. Jeden z dwóch dni mojej choroby na szczęście wyszło słońce, dzięki czemu udało mi się dotrzeć nad pobliskie jezioro i złapać trochę słonecznych promieni. Uprzejmi gospodarze przywieźli też kilka elektrycznych grzejników.
Szlakiem 27 Dywizji
W tym czasie reszta grupy porządkowała cmentarze żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK w Rymaczach oraz Bielinie, na których bywamy regularnie wraz z pogranicznikami, dzięki czemu są one w dobrym stanie. Tym razem wkopane na nich zostały trzy krzyże przywiezione z kraju, będące symbolicznymi mogiłami. Odwiedzili również groby polskich policjantów i harcerzy na starym cmentarzu w Kowlu. Są to zarówno ofiary sowieckich represji z lat 1939-1941, jak i młodzieży polskiej walczącej o Kowel z bolszewikami w 1920 roku. Dzięki wsparciu finansowemu polskiej Policji oraz wolontariuszy takich jak my, niemal stuletnie nagrobki udaje się zachować od rozpadu, chociaż funduszy wciąż brakuje. Poza tym nasza grupa zatrzymała się w kilku innych miejscach związanych ze szlakiem bojowym 27 WDPAK, na przykład w Szuszybabie, gdzie dywizja została sformowana. Ta polska formacja powstała na początku 1944r. i walczyła zarówno z Niemcami, jak i z UPA. Cały wyjazd odbywał się bowiem pod hasłem historii 27 „Wołyńskiej”.
Mój Wołyń…
Ostatniego wieczoru spotkaliśmy się wszyscy razem przy kolacji, mój stan zdrowia pozwolił mi wreszcie wstać na dłuższą chwilę. Głos zabrali nasi nieformalni liderzy, pojawił się też nasz przyjaciel ukraiński Maksim z rodziną, właściciel bazy „U Stasa”. Najbardziej zapadły mi w głowę słowa Jacka Burego, że najważniejsze jest nie to, kto z nas zetnie więcej krzaków podczas porządkowania cmentarzy, lecz najbardziej liczy się sama obecność – pokazywanie, że są w Polsce ludzie którzy pamiętają o prochach swoich rodaków i dla których słowo Wołyń jest bliskie. Gdy rozbrzmiała nasza ukochana pieśń „Wolyń maja, krasa maja, zemla maja slonecznia…”- śpiewana po ukraińsku przez Polaków na Wołyniu, było w tym coś magicznego. W takich chwilach człowiek czuje, że bierze udział w czym ważnym i jest szczęśliwy. Ja sam mogę uczciwie przyznać, że Wołyń stał się dla mnie bliski niczym rodzinna Lubelszczyzna. Że czuję się tam jak u siebie, i jest on trochę mój – tak samo dla wielu Polaków i jeszcze większej liczby Ukraińców. Często między sobą powtarzamy: „Nie chcemy zmiany granic ani zemsty, chcemy tylko pochować po chrześcijańsku naszych rodaków”. Ludzie są oczywiście różni, lecz podczas swoich podróży po wołyńskiej ziemi spotkałem więcej przyjaznych Ukraińców, niż takich, którzy krzywią się na samo pytanie o polskie mogiły.
Musze tu wspomnieć o – niestety już świętej pamięci – cudownym Anatolu Suliku. Rodowitym Ukraińcu, który więcej zrobił dla odkrycia i opieki nad cmentarzami polskimi na Wołyniu, niż ktokolwiek z Polski. Nasza wyprawa zakończyła się 3 października tam gdzie się rozpoczęła, czyli w Dorohusku. Wracałem do domu wiedząc, że najdalej na wiosnę przyszłego roku znowu ruszę za Bug. Oby wojna jak najszybciej zakończyła się klęską agresora i powróciły wyjazdy wspólnie z młodzieżą, ponieważ to ona jest przyszłością pamięci o Wołyniu.